350 dni deszczowych w roku, podkreślająca swoją odrębność lokalna społeczność, dobre asfaltowe drogi i ogólnie panująca drożyzna. Uzbrojona w oręże wykute z wiedzy zasłyszanej tudzież wyczytanej w internetach ruszyłam na podbój najbardziej znanego archipelagu Chile.
Wybrałam tę trasę, bo była łatwiejsza. Tak po prostu. Nie jestem drugą Włoszczowską (wbrew temu, co sądzą niektórzy) i daleko mi do wyczynowca. W jakiejkolwiek dziedzinie. Alternatywą dla Chiloe była droga przez kontynentalną część kraju – ponoć dużo piękniejsza, ale jednocześnie znacznie trudniejsza.
Chciałabym, chciała… Tak to chyba szło. Na szczęście dla mnie, zwyciężył zdrowy rozsądek i zamiast szczęśliwą siódemką (ruta 7) popędziłam piąteczką. Był asfalt, nie przeczę. Ale były też strome podjazdy, mało sympatyczne czworonogi, wiatr w twarz i dość często siąpiący deszcz (dziwnym trafem, niemal zawsze wtedy, kiedy wsiadałam na rower). Na domiar złego okazało się, że na wyspie spędzę dużo wiecej czasu niż pierwotnie zakładałam. Wszystko przez zwykle gapiostwo, które w moim przypadku ma postać myślenia życzeniowego.
Kiedy kilka dni temu opuszczałam Chiloe nocnym promem, byłam rozczarowana.
Pozytywnie.
Na początku było łatwo, miło i przyjemnie. Kilkanaście minut na promie z portu w Pargua do Chacao, pózniej prosta, niemal nieuczęszczana przez nikogo droga do Ancud w północnej części Chiloe.
Schody zaczęły się w chwili, kiedy pojawił się pierwszy, dość stromy podjazd i wiatr. Ale nie taki standardowy. Zwykły wiatr przeszkadza w jeździe. Ten ją wprost uniemozliwiał. Na szczęście kryzys zniknął niemal tak szybko jak sie pojawił. Wyszło słońce, a ja włączyłam piąty bieg. Było dobrze.
Schody zaczęły się w chwili, kiedy pewna miła Pani z informacji turystycznej w Ancud oznajmiła mi z miną bazyliszka, że kolejny prom z Quellon (na południu Chiloe) do Chaiten (skąd miałam kontynuować jazdę wzdłuż Carretery Austral) odpływa w najbliższy czwartek. Teoretycznie informacja była pozytywna. ODPŁYWA. Mina mi zrzedła dopiero wtedy, gdy uświadomiłam sobie, że tego dnia też był czwartek.
Burza mózgu nic nie dała. Za to burza na zewnątrz juz tak. Postanowiłam zostać w Ancud na noc i w cieplutkiej hospedaje zastanowić się co zrobić z tym nieoczekiwanym obrotem sprawy. Mogłam wracać do Puerto Montt i stamtąd łapać prom albo zostać na Chiloe i poddać się temu, co nieoczekiwanie przyniósł los. Przekonał mnie zachód słońca.
Wreszcie poczułam co oznacza swoboda. Miałam czas. Coś, czego najczęściej mi brakuje. MOGŁAM robić WSZYSTKO, ale NIE MUSIAŁAM robić NIC.
Wybrałam wszystko 🙂
W czasie tego (jak się okazało) bardzo krótkiego tygodnia szwędałam się po wyspie w nieśpiesznym tempie. Zwiedzałam drewniane kościółki, z których Chiloe słynie na całym świecie, próbowałam lokalnych potraw, uciekałam przed psami, walczyłam z wiatrem, odpieralam zarzuty, że jestem za chuda i w pocie czoła próbowałam kupić ładowarkę do telefonu, którą już udało mi się zgubić.
Archipelag Chiloe to kilkanaście wysepek, z których największa mierzy około 180 km wzdłuż i 50 km wszerz. Kiedy w XIX wieku powstało miasto Puerto Montt, ten niewielki skrawek chilijskiej ziemii zaczął się powoli rozwijać, nie tracąc jednak przy tym swojej kulturowej odrębności. Ta izolacja z wyboru trwałaby pewnie jeszcze długo, gdyby nie trzęsienie ziemii, które na początku lat 60-tych XX wieku zniszczyło Ancud. Paradoksalnie to właśnie wtedy Chiloci, w większości skromni rybacy, otworzyli się na świat.
Zbierając informacje na temat Chiloe, niemal w każdym przewodniku można przeczytać jak bardzo wyalienowani są mieszkańcy archipelagu – na każdym kroku podkreślający swoją odrębność kulturową, historyczną, architektoniczną czy w końcu kulinarną.
Serio? Bo mi się wydaje, że to prostu kolejny chwyt marketingowy mający zwabić hordy turystów do tej (póki co jeszcze) oazy spokoju.
TAK – Jezuici wybudowali tutaj przeszło 150 drewnianych kościółków, z czego 16 wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wszystkie są wzniesione na niemal tym samym planie, ale mimo znaczących podobieństw każdy jest wyjątkowy.
TAK – wyspa obfituje w sielskie krajobrazy. Z jednej strony czaruje zielonymi pastwiskami dla owiec niczym mała Nowa Zelandia, a z drugiej przenosi swoich gości w nasze rodzinne Bieszczady, a nawet do Łeby :).
TAK – posiada bogatą i różnorodną faunę oraz florę. Na czas wylęgu przypadający między wrześniem a marcem, przybywają na wyspę dwa gatunki pingwinów: magellańskie i Humboldta, przy czym te drugie są zagrożone wyginięciem. Z powodu kiepskiej pogody niestety musiałam darować sobie tę „atrakcję” :(.
TAK – Chiloci są spadkobiercami niezwykle fascynującej mitologii pełnej baśniowych postaci i nadprzyrodzonych mocy. Grecy i Rzymianie mogą im co najwyżej buty czyścić, a Parandowski niech sobie w brodę pluje, że taki z niego europocentryk :).
TAK – to właśnie na Chiloe można zobaczyć palafitos – drewniane domki budowane na palach.
TAK – najecie się do syta. Rybak to najpopularniejszy zawód na wyspach. Morszczuk ani łosoś na Chiloe się nie psuje. Każda złowiona rybka od razu ląduje na talerzu zgłodniałego wyspiarza. A że czasem się trafi turysta to też skorzysta…
ale
NIE – wyspiarze nie są wyizolowani. To cudowni, uśmiechnięci ludzie, którzy cieszą się każdym dniem. W ich zachowaniu nie ma skrępowania ani dystansu. Są bezpośredni i niezwykle pomocni. Są mili dla siebie nawzajem i dla obcych. Podobno to cecha narodowa Chilijczyków. A może trzęsienie ziemii, które zniszczyło Ancud zmieniło mieszkańców kontynentu, a nie archipelagu?
Kiedy jadąc z Ancud na południe wyspy zastanawiałam się co mnie na niej czeka, w tym samym momencie czas nabierał przyspieszenia. Tydzień minął jak jeden dzień, a ja niepocieszona musiałam się stawić w najmniej atrakcyjnym mieście całego archipelagu – Quellon. Oprócz pięknego widoku na wulkan Corcovado, nie było w nim raczej nic, co można uznać za atrakcyjne. O uroku tego miejsca stanowili jednak jego mieszkańcy. Kiedy zmęczona jazdą w ciągłym wietrze, stawiłam się w porcie późnym popołudniem, do odpłynięcie promu miałam jeszcze kilka godzin (o 3:00 w nocy!). Niewiele myśląc, ruszyłam przed siebie ulicą ciągnącą się wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłabym choć przez chwilę odpocząć. Kiedy w pierwszym lepszym hostelu (nomen omen polecanym przez LP) natrafiłam na całkowity brak miejsc zapytałam tylko czy mogłabym przeczekać do północy, siedząc choćby w korytarzu na podłodze. Zamiast tego dostałam miejscówkę w saloniku z kominkiem, mięciutką kanapą, ogólnie dostępną kawą i wifi na deser. Wszystko w cenie uśmiechu.
Podziwiam i życzę super wyprawy. Zdjęcia robią wrażenie. Takie małe pytanie: ile kilogramów dźwigasz na rowerze? Pozdrowienia
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Witaj. Około 30 kg tego będzie 🙂
PolubieniePolubienie
Sporo trzeba mieć sił w nogach żeby pedałować z takimi pakunkami 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pięknie miałaś! Tak wlaśnie pomyślałam, że widoczki trochę jak Nowa Zelandia 😀 I te domki, wow! Ciekawe, czy się bujają, czy w miare stabilne są? Bo te paliki takie chybotliwe się wydają… 😉 Wychowana na osiedlu z płyty nie mam doświadczenia z pomieszkiwaniem w innowacyjnym budownictwie 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Podobno da się w nich mieszkać 😉
PolubieniePolubienie
Przecudowne zdjęcia i piękne miejsca :). Aj, ciągnie ta Ameryka Południowa i to bardzo 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ja też mam takie ciepłe uczucia w stosunku do tego kontynentu 🙂
PolubieniePolubienie
Cudne zdjęcie i z niecierpliwością czekam na kolejny wpis 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję 🙂
PolubieniePolubienie
Fajny opis i extra zdjęcia. Mała uwaga w kwestii technicznej, przydałby się link lub mała mapa aby widzieć od razu gdzie jesteś i o czym piszesz.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzieki 🙂 postaram sie dolaczyc jakues mapki w najblizszym czasie 🙂
PolubieniePolubienie