Peru & Boliwia 2013

Data: 23.04.2013 – 9.05.2013

Trasa: Lima-Cuzco-Święta Dolina- Aquas Calientes (Machu Picchu)-Cuzco-Puno-Copacabana (Boliwia)-Arequipa (Kanion Colca)-Ica-Huacachina-Paracas-Pisco-Lima

 

WPISY DOTYCZĄCE TEJ PODRÓŻY

1. Peruwiańskie informacje praktyczne

2. Wszystkie drogi prowadzą do Machu Pichcu

3. Herbatkowy zawrót głowy czyli wszystko co powinniście wiedzieć o mate de muna 

GALERIA

 

RELACJA

Odkąd tylko pamiętam Peru zawsze było w moich planach wyjazdowych. I nie tylko Peru. Fascynuje mnie cała Ameryka Południowa. Żeby napisać dlaczego tak jest musiałabym założyć oddzielną stronę, albo najlepiej nowego bloga 🙂 Przyjmijmy więc, że tak po prostu jest i już.

Okazja wyjazdu do matecznika Inków pojawiła się jeszcze w zeszłym roku, kiedy AirEuropa obniżyła ceny na bilety lotnicze z Hiszpanii do Limy. Zgodnie z zasadą (której jestem wierna od samego początku mojej przygody z podróżowaniem), że to promocja dyktuje kierunek wyprawy a nie na odwrót, stałam się szczęśliwą posiadaczką e-ticketu do Peru za kwotę 1350 zł (+ doloty Polska-Hiszpania-Polska).

Bilet kupiony w grudniu, wylot dopiero w kwietniu 😦  To było dłuuuuuugie 5 miesięcy, pełne przygotowań, planów i marzeń. Ale doczekałam się.

23 kwietnia 2013 wyruszyłam z Warszawy do Berlina, potem z Berlina do Barcelony, by wreszcie z Madrytu polecieć do Limy. W stolicy od razu przesiadłam się na lot krajowy do dawnej stolicy Inków – Cuzco. Sam lot jak to lot. Nooo, może z pewnym wyjątkiem. Ten kto leciał na tej trasie nigdy nie zapomni cudownych widoków na andyjskie wzniesienia z okna samolotu. Cuzco przywitało nas piękną, słoneczną pogodą, rozerwanym gdzieś w luku bagażowym plecakiem i chmarą taksówkarzy proponujących podwózkę do miasta za zawrotną kwotę 50 soli. Ostateczna cena, którą udało się wynegocjować to 20 soli (za 4 osoby w aucie) plus podatek wyjazdowy z lotniska 5 soli. Tak czy siak, warto się targować, a jeszcze lepiej wyjść po prostu za bramę lotniska i tam łapać taryfę. Oszczędzamy w ten sposób pieniądze z opłaty lotniskowej, a i ceny kursów są znacznie bardziej przyjazne dla kieszeni.

Do centrum Cuzco nie dojechaliśmy ponieważ przedsiębiorczy pan taksówkarz postanowił nas wysadzić „trochę” wcześniej, niby to z powodu robót drogowych i meczących objazdów, a po trosze dlatego, że nasz hotel był tuż, tuż, więc ca nam szkodzi przejść do niego na piechotkę. Tak naprawdę wcale nam nie szkodziło. Do czasu. W momencie kiedy zorientowaliśmy się, że nasz hotel (wcześniej rezerwowany przez internet) ma chyba właściwości peronu kolejowego, z którego startowali uczniowie Hogwartu. Ulica niby właściwa, budynki wokoło podobno też tylko hotelu jakoś brak. Kilka rundek wzdłuż jednej ulicy w poszukiwaniu naszego noclegu utwierdziło mnie w przekonaniu, że chyba czas skapitulować i rozejrzeć się za hotelem, który istnieje :). Po prawie 40 godzinach podróży wybór nie nastręczał trudności. Pierwszy hotel (50 soli/pokój 2-os) napotkany w okolicach centrum okazał się tym jedynym. Ale jak życie pokazuje łóżko to nie wszystko. Brak ciepłej wody o poranku, bardzo mroźnym poranku (jak to w górach) i widok stworzenia z milionem odnóży na mojej ręce tuż po przebudzeniu (swoją drogą ten mały, włochaty koleżka był chyba bardziej zaskoczony moim widokiem niż ja jego :)) był gwoździem do trumny tej miłości. Kolejną noc w Cuzco postanowiliśmy spędzić w bardziej przyjemnej atmosferze z takimi wspaniałymi zdobyczami techniki jak ciepła woda i działająca spłuczka w toalecie. Nie zrozumcie mnie źle – nie jestem aż tak wymagająca kiedy podróżuję, ale po 1,5 doby latania o niczym innym tak nie marzyłam. W ogóle nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek za czymś tak bardzo tęskniła.

1 6

Samo Cuzco to generalnie bardzo piękne, górskie miasteczko. W zamierzchłych czasach było stolicą imperium Inki (bo Inka czyli wódź był jeden, a jego lud to po prostu Indianie pod panowaniem Inki), a dziś jest idealną wręcz bazą do zwiedzania bardzo licznych atrakcji Świętej Doliny. Trudno się tam zgubić, praktycznie z każdego miejsca jest blisko do głównego placu Plaza de Armas (praktycznie wszystkie główne place w Peru nazywają się tak samo), na którym wieczorami można pooglądać (całkowicie za darmo) pokazy sztuki ludowej z rdzenną ludnością tego regionu ubraną w tradycyjne, pięknie tkane, kolorowe stroje, wykonującą mniej lub bardziej skomplikowane tańce. Wokół głównego placu znajduje się mnóstwo knajpek, sklepów i restauracji, ale są to głównie miejsca dla turystów, gdzie nikt z lokalnych się nie stołuje, co oznacza, że a) jest drogo b) nie zobaczymy jak jest naprawdę w peruwiańskiej knajpce. Wybór zależy od Was. Wystarczy zboczyć z głównej ulicy i zapuścić się troszkę dalej, w mniej uczęszczane ulice (co wcale nie oznacza, że mniej bezpieczne) i z powodzeniem można stać się właścicielem dwudaniowego obiadu za 10-12 soli. Oczywiście miejsca, w których posiłki spożywają rodowici Peruwiańczycy to nie kilku gwiazdkowe restauracje ale chyba nikt, kto się tam udaje na to nie liczy. Mój pierwszy posiłek w miejscowej knajpie to zupa niby-rosół (bo pływały w niej kawałki skóry, które przy dużej dozie dobrej woli można uznać za pozbawione pierza fragmenty drobiu), 1/4 kurczaka (ciąg dalszy historii pt. „zupa”) i sałatka zielono-kolorowa (nie wnikała czy warzywa były myte :)). Całość smaczna, pożywna i tania jak barszcz. Polski barszcz. Bo w Peru jeszcze nie znają :).

Machu Picchu – dla mnie symbol Peru i niewątpliwie najsłynniejsza atrakcja turystyczna kraju,a nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że najbardziej znana w całej Ameryce Południowej. Podróż do otulonego mgłami, zaginionego miasta Inków rozpoczęliśmy drugiego dnia po przylocie. Szybki rekonesans i już wiadomo skąd odchodzą busiki do Ollantaytambo. Stamtąd miał z kolei wyruszyć pociąg do Aquas Calientes – wioski, którą z powodzeniem można potraktować jako bramę do Machu Picchu (obecnie używa się też nazwy Machu Picchu Pueblo). Można oczywiście pojechać prosto z Cuzco, ale jest dużo drożej niż w wyżej wspomnianej kombinacji ekonomicznej 🙂 (choć można taniej i  bardziej pomysłowo).

26 28 48

Machu Picchu zbudowano na skale, na górskiej przełęczy o wysokości 2350 m n.p.m. wśród urwistych zboczy doliny rzeki Urubamba. Hiszpanie nigdy go nie odnaleźli dzięki czemu przetrwało do naszych czasów w niemal idealnym stanie, porzucone z  niewiadomych przyczyn przez mieszkańców i w efekcie zawładnięte naturą. Zachwycająca panorama ruin, tarasów uprawnych z Huayna Picchu w tle robi piorunujące wrażenie. To jeden z tych widoków, które pozostają w pamięci na całe życie. O poranku, kiedy całe miasto otula gęsta mgła, atmosfera oczekiwania jest wręcz namacalna.

Zatem ustalone – mamy się zjawić o 15:00, z bagażami (10 soli/os) i po około 1,5 godzinie nieprzerwanej jazdy jesteśmy na miejscu. Zjawiliśmy się przed czasem, odjechaliśmy po czasie, zatrzymywaliśmy się po drodze niezliczoną ilość razy (a to żeby zabrać babcię łapiącą okazję, a to, żeby zapakować Pana podróżującego z kompletem drewnianych desek, a to żeby kierowca mógł okazać jednemu z pasażerów swoje niezadowolenie lewym sierpowym…), ale w końcu dotarliśmy do Ollanta skąd po 2 minutach piechotą dotarliśmy na dworzec kolejowy. Założyliśmy dość duży margines czasowy, więc na miejscu mieliśmy jeszcze około 2 godzin, które poświęciliśmy na pobieżny rekonesans miasta i poszukiwania prowiantu o cenie, która nie przyprawia serca o palpitacje. Nie znaleźliśmy. Ceny żywności w Ollantaytambo są naprawdę kosmiczne jak na peruwiańskie warunki, dlatego jesli potrzebujecie kupić jakiekolwiek jedzenie na wyprawę do Machu Picchu dobrze zrobić to w Cuzco lub ostatecznie w Aquas Calientes. Pociąg przyjechał punktualnie i po około 2,5 godziny byliśmy w miasteczku położonym u stóp jednego z  cudów świata. Zaraz po wyjściu z pociągu, na peronie można spotkać mnóstwo ludzi oferujących noclegi w miasteczku. My postanowiliśmy ich ominąć i spróbować znaleźć coś bez pomocy tzw. naganiaczy. Niestety, jak się okazało daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia – oprócz hoteli w zaporowej cenie nie było już nic rozsądnego. Na szczęście spotkaliśmy po drodze miłego chłopaka, który zaprowadził nas do hotelu, niedaleko szlaku do Machu Picchu, czystego i w bardzo przyjaznej dla portfela cenie – 20 soli/os. Tego dnia dość szybko położyliśmy się spać ponieważ czekała nas pobudka o 3:40 następnego ranka.

Nie ma zmiłuj. Zgodnie z planem wstaliśmy z bólami  nazajutrz  i o 4:00 byliśmy gotowi do wyjścia. O tej porze jest jeszcze bardzo ciemno dlatego warto zabrać ze sobą latarki czołówki (my ich nie mieliśmy, ale mimo wszystko warto się zaopatrzyć w ten cud techniki). Do Machu Picchu można się dostać korzystając z autobusu za ok. 9 USD (pierwszy odjeżdża ok. 5:30 z przystanku w okolicach rzeczki, jedzie ok. 20 minut) lub dojść ok. 8 km pod górę drogą, którą jedzie autobus (dłuższa ale łatwiejsza) lub na skróty, po kamiennych schodach. Brama na szlak otwierana jest dopiero o 5:00, a dojście do niej z okolic dworca zajmuje ok. 20-30 minut – nie ma więc sensu zrywać się o 3:40 (tak jak wszyscy musieliśmy czekać ok. 20 minut pod bramą). Sam szlak na górę nie jest bardzo trudny (idzie się cały czas pod górę, po kamiennych schodach), ale ze względu na olbrzymią wilgotność powietrza i dużą wysokość , a co za tym idzie zmniejszone stężenie tlenu w powietrzu idzie się naprawdę ciężko (trekking ok. 40-50 min) . Nie polecam dla osób o słabej kondycji fizycznej lub odczuwającej skutki choroby wysokościowej (jedna z mijanych Brytyjek określiła ta ścieżkę jak „stairs of death”:)). Dodatkowo, praktycznie przez cały czas idzie się w całkowitych ciemnościach – trochę mroczny, ale jednocześnie niesamowity klimat z szumiącymi potokami i majaczącymi w oddali sylwetkami gór w tle. Niezapomniane przeżycie 🙂

Wejście do ruin rozpoczyna się o 6:00. Przed pierwsze 1,5 godziny widać było tylko mgłę czyli nic w zasięgu 1 metra 🙂 Na szczęście czas oczekiwania umilają tamtejsze lamy. Praktycznie zupełnie oswojone i nieodczuwające strachu przed ludźmi. Na terenie sanktuarium obowiązuje całkowity zakaz spożywania jedzenia. Sądząc po tym jak dobry węch mają lamy jest to całkowicie uzasadniony zakaz :). Zanim opadła wszechobecna mgła, zniecierpliwieni czekaniem (aby zrobić zdjęcie MP bez turystów w tle :)) postanowiliśmy najpierw zdobyć Huayna Picchu (to ta duża góra w tle każdego zdjęcia z Zaginionego Miasta). Trekking do najlżejszych nie należy, idzie się praktycznie cały czas po kamiennych schodach, tak jak do bram MP. Na szczyt dotarłam zgrzana jak wino z goździkami, wymęczona do granic możliwości. Jeśli ktoś zastanawia się czy warto to zdecydowanie TAK. Machu Picchu ze szczytu Huayna  wygląda kosmicznie.

Zejście do Sanktuarium jest już zdecydowanie mniej wyczerpujące, ale nadal poruszamy się po schodach, których szerokość jest na tyle mała, że nie da się na nich postawić stopy, trzeba schodzić bokiem, co w dalszym rozrachunku może się okazać męczące.

Ukoronowaniem tego męczącego poranka było kilkugodzinne buszowanie wśród ruin Machu Picchu. Ciężko opisać to co można tam zobaczyć i czego doświadczyć. Machu Picchu przetrwało w świetnym stanie. Chyba żadna inna cywilizacja nie poradziła sobie równie dobrze z układaniem olbrzymich kamiennych bloków w taki niesamowicie precyzyjny sposób. Przylegające do górskiego grzbietu miasto Inków to mieszanina schodów, ścieżek, domów, świątyń, placów z fontannami i tarasów uprawnych. Nawet mimo setek turystów wypełniających mury sanktuarium czułam się prawie jak Hiram Bingham – profesor i archeolog, „odkrywca” Machu Picchu. Starożytne ruiny na tle soczyście zielonych górskich grzbietów to jedyny i niepowtarzalny widok, który z pewnością zostaje w pamięci na zawsze.

Skończyliśmy zdobywanie miasta Inków późnym popołudniem. Przed nami rysowała się jeszcze perspektywa zejścia do Aguas Calientes, szybkiego obiadu i powrót do Cusco „najdroższym pociągiem świata”. Mission accomplished. W hotelu byliśmy późno, zmachani jak konie po westernie ale pełni wrażeń z mijajacego i żadni kolejnych.

Następny dzień upłynął pod znakiem zabytków Świętej Doliny Inków. Jest mnóstwo możliwości i konfiguracji w jakich można zobaczyć część inkaskich ruin. Dlatego część, bo żeby zobaczyć wszystko należałoby przeznaczyć cały wyjazd tylko na tą krainę. My wybraliśmy całodzienną wycieczkę z biurem podróży SAS Travel (ma biuro blisko głównego placu Cuzco). Całość kosztowała 20 USD (+70 soli za zbiorczy bilet wstępu do odwiedzanych miejsc)  i według mnie nie była to cena wygórowana. Oczywiście można taniej np. korzystając z popularnych tu colectivos jeździć z jednych ruin do drugich, ale jak wiadomo czas w Ameryce Południowej płynie inaczej więc jeśli nie dysponujemy naprawdę dużą ilością wolnego to nie jest dobra opcja. Możemy stracić pół dnia zanim „złapiemy” busik do interesującego nas miejsca.

Wycieczka rozpoczęła się z samego rana. Około 7:30 wyruszyliśmy spod siedziby biura. Razem z nami jechała Brytyjka, która podróżowała samotnie po Ameryce już od pół roku (Dziewczyny!! – da się? :)), 5-osobowa grupka Amerykanów (tych z północy) i para bliżej nieokreślonej narodowości, która w dalszej części wycieczki okazała się parą niemiecko-polską :). Odwiedziliśmy malownicze Ollantaytambo (stamtąd poprzedniego dnia wyruszyliśmy zdobywać Machu Picchu) pisywane jako miasto nadal żyjące w czasach Inków. Pojechaliśmy do Chincero – legendarnego miejsca narodzin tęczy, usadowionego na wysokości 3772 m n.p.m, na płaskowyżu Anta, skąd rozciąga się spektakularny widok na Świętą Dolinę. Zwiedziliśmy też ruiny w Pisaq, które po Ollantaytambo są uważane za najciekawsze ruiny inkaskie, kupiliśmy ręcznie tkane pledy na targu w Pisaq, zatrzymaliśmy się na chwilkę w dolinie Yucay i zjedliśmy obiad w Urubambie (dodatkowo płatny 20 soli/os, ale mogliśmy wybierać spośród dziesiątek typowo peruwiańskich potraw tj. ceviche, rocotos rellenos, cancacho, tacu-tacu i wiele innych, w mojej opinii warto się skusić). Cudowne widoki, fascynująca historia i roześmiane towarzystwo – wszystko to jest niczym w porównaniu do wrażenia jakie zostawił po sobie nasz indiański przewodnik. Wywodzący się z indiańskiego plemienia (niestety nie pamiętam jego nazwy) nauczył się mówić po hiszpańsku dopiero w wieku 12 lat kiedy poszedł po raz pierwszy do szkoły, opowiadał o sobie, swoich przodkach i ich historii w niemal magnetyczny sposób. Wspaniale się go słuchało i strasznie trudno było się rozstać po zakończeniu wycieczki. Życzę wszystkim takiego przewodnika, trzymającego się faktów, a jednocześnie bardzo subiektywnego w swoich sądach i opiniach, prawdziwego i zaangażowanego w to co mówi.

Kolejny etap podróży po Peru to największe wysokogórskie, w dodatku żeglowne jezioro świata – Titicaca.  Trasę ta można pokonać w najwygodniejszy sposób autobusem – lokalnym (dużo tańszym i szybszym) lub turystycznym (droższy, jedzie dłużej , ale zatrzymuje się w ciekawych miejscach plus mamy zagwarantowanego przewodnika i skromny poczęstunek). Wybraliśmy drugą opcję, gdyż mniej zależało nam na czasie, a bardziej na obejrzeniu tego co warto obejrzeć. Tak więc, po drodze do Puno (bilet kupiony w agencji w Cuzco za 40 USD) mieliśmy szansę zobaczyć także Kościół pw. Świętego Piotra Apostoła w Andahuayalillas – zwany Kaplicą Sykstyńską obu Ameryk (bilet wstępu – 10 soli), zbudowaną w XV w. Światynię Wiracocha w Raqchi, punkt widokowy w La Raya oraz muzeum sztuki garncarskiej  i kościół w Pucara. Kilkugodzinna podróż upłynęła dzięki temu naprawdę szybko i niesamowicie ciekawie. To co mi podobało się najbardziej to tętniąca życiem atmosfera wakacyjnego kurortu pomieszana z sennością południowoamerykańskiego miasteczka z nieliczoną ilością ulicznych sprzedawców oferujących wszystko i wszystkim 🙂 Zważywszy na fakt, że kolejny dzień miał się zacząć bardzo wcześnie, koniec końców poszliśmy spać wcześnie.

34

Dotarliśmy do Puno późnym popołudniem więc był jeszcze czas na negocjowanie wycieczek po jeziorze w tamtejszych agencjach oraz krótki rekonesans miasta. Czytałam wiele opinii o Puno przed wyjazdem i przyjechałam tam z myślą, że zobaczę miasto jakich wiele w Peru, trochę biedne, trochę zaniedbane i ani trochę nieciekawe.  Nic bardziej mylnego.

Zwiedzanie wysp położonych na Titicaca można podzielić na kilka dni, w zależności od naszych preferencji i ilości czasu jaką dysponujemy. My zdecydowaliśmy jednego dnia popłynąć na Uros i Taquile, a drugiego dnia na Isla del Sol, położoną po boliwijskiej stronie. Za obie wycieczki zapłaciliśmy w sumie ok. 85 soli od osoby (przy czterech targujących się :)), przy czym w tej kwocie zmieścił się odbiór z hotelu, transport łodzią i usługi przewodnika pierwszego dnia oraz odbiór z hotelu, przejazd do Copacabany i transport łodzią dnia drugiego. Posiłki należało wykupić dodatkowo jeśli komuś przyszła ochota.  Mimo że wiele osób uważa Uros za pływający skansen na mnie zrobił naprawdę dobre wrażenie. Wszystko wygląda bardzo realistycznie, i nawet jeśli jest to tylko sprytnie przygotowana mistyfikacja należy ją docenić gdyż wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach. Pływające wyspy Uros, na których od wielu wieków żyją trzymający w ryzach kulturę i tradycję ludzie, są swego rodzaju enklawą, miejscem, gdzie anarchokomuniści zapewne skakaliby ze szczęścia. No cóż, pod pewnymi względami dla tamtejszej ludności wolność i swoboda jest nieograniczona :).  Na wyspie spędziliśmy niewiele ponad godzinę, najpierw słuchając opowieści przewodnika i „szefa” wioski oraz zajadając się trzcinowymi bananami, potem krótka sesja foto, rejs trzcinową łodzią (dla chętnych, ale oczywiście za opłatą – 10 soli, choć można utargować i za 5 :)), i odwrót w kierunku Taquile.

Taquile, w języku keczua zwana Intika, była zamieszkana od czasów kultury Tiahuanaco. Od XII w. należała do Inków, a zatem na wyspie zachowało się sporo ruin inkaskich budowli. Wyspa ta była również jednym z ostatnich miejsc na terenie obecnego Peru opierających się hiszpańskiej konkwiście. Została jednakże zdobyta i w imieniu króla Kraola V i w 1580 r. oddana we władanie kastylijskiemu hrabiemu Pedro Gomez de Taquila, któremu zawdzięcza obecną nazwę. Hiszpanie zakazali mieszkańcom noszenia tradycyjnych strojów, zaczęli oni zatem używać ubioru hiszpańskich chłopów i przy takich strojach pozostali do dziś. Taquileños (mieszkańcy wyspy) stosują w swej społeczności zasady kolektywizmu oraz inkaskiego kodeksu moralnego czyli: „ama sua, ama llulla, ama qhella” (nie kradnij, nie kłam, nie leń się).

78 79 108

Wyspa nie jest duża i jej zwiedzanie nie zajmuje więcej niż godzinę, ale rozpościerają się z niej przepiękne, panoramiczne widoki na Titicaca. My przy okazji zjedliśmy też obiad (cienką zupkę niewiadomego pochodzenia i złowionego z jeziorze pstrąga z ryżem) za 25 soli. Cena jak na Peru dość kosmiczna, ale posiłek w scenerii błękitnej wody Titicaca jest wart tych 30 zł :).

Tym samym zakończyliśmy pierwszy dzień zwiedzania wysepek po peruwiańskiej stronie jeziora. Było przyjemnie i interesująco, ale najwięcej de facto czasu spędziliśmy na łodzi, która na początku zawiozła nas w ślimaczym tempie na Uros (ok.1,5-2 h płynięcia) , potem na Taquile (kolejna 1 h) i wreszcie do brzegu (ok. 2 h), skąd grzecznie zabrała nas taksówka (oczywiście w cenie wycieczki :)). No ale cóż, innej możliwości zobaczenia wysp nie ma, więc albo uzbroimy się w cierpliwość albo lepiej sobie odpuścić zwiedzanie.

Isla del Sol to z kolei wyspa leżąca po boliwijskiej stronie jeziora. Tam też postanowiliśmy się wybrać, stawiając przy okazji nogę na boliwijskiej ziemi. Według legend Inków to właśnie na Wyspie Słońca narodził się biały bóg Viracocha oraz pierwsi Inkowie: Manco Capac oraz jego siostra, a zarazem żona Mama Ocllo, a także samo Słońce czyli Inti. Miejsce to po dziś dzień jest wciąż święte dla zamieszkujących Boliwię oraz Peru Indian Ajmara i Keczua. Najsłynniejsze zabytki z okresu inkaskiego znajdujące się na wyspie to Pilko Kaina oraz kompleks Chincana, w skład którego wchodzi święta skała związana właśnie z inkaską legendą stworzenia.  Sama wyspa urzeka krajobrazami bardzo podobnymi jak Taquile, ale największą przygodą z punktu widzenia nas – gringos, było dotarcie do niej.  Jeśli myślicie, że wystarczy wsiąść do łódki i sprawnie popłynąć do Boliwii to się mylicie. Otóż, nie ma możliwości przekraczania granicy na jeziorze. Należy pojechać do przygranicznej Copacabany (3 h jazdy autobusem), wypełniając po drodze miliony papierków, najpierw po peruwiańskiej stronie granicy, a potem ten sam rytuał po boliwijskiej. Następnie wsiadamy do podstawionej łódko-motorówki i mkniemy kolejne 1,5 h do naszego celu. Wyspa jest na tyle mała, że w 2 godziny spokojnie można zobaczyć to co na niej najpiękniejsze i najciekawsze. Nie dajcie się natomiast nabrać na gadkę boliwijskiego przewodnika z łódki, którą ewentualnie będziecie płynąć, że wyspy nie wolno zwiedzać na własna rękę. Wielka bzdura, na którą niestety daliśmy się nabrać i za którą zapłaciliśmy dodatkowo po 30 soli boliwijskich od osoby 🙂 Może i niewielkie, ale zupełnie niepotrzebnie wydane pieniądze. Powrót odbył się ta samą drogą – czyli łodzią do brzegu, autobusem z Copacabany do Puna (po drodze wymiana pieniędzy, masa papierków i pieczątek do zdobycia) i taksówka do hotelu.

Te kilka dni w Puno zleciało niesamowicie szybko i przyjemnie. Wbrew powszechnie powtarzanej opinii, samo miasto to nie tylko baza wypadowa nad jezioro Titicaca, ale także bardzo ciekawe, choć na wskroś turystyczne miejsce.

Kolejny dzień naszego pobytu w krainie Inki to kilkugodzinny przejazd z Puno do białego miasta- Arequipy. Na tą trasę wybraliśmy firmę 4M Express. Bilet kupiony wcześniej przez internet kosztował 30 USD. To dużo. Taka samą trasę można pokonać zwykłymi autobusami lokalnymi za kwotę o połowę mniejszą, ale wtedy nie ma szansy na zobaczenie po drodze miejsc, które lokalsów po prostu nie interesują. Oni chcą się tylko przemieścić z miejsca na miejsce, a my chcieliśmy wszystko zobaczyć z bliska. Dotknąć, czasem posmakować i za każdym razem się zachwycić. Cała podróż trwała niewiele ponad 6 godzin (z przerwą na posiłek – wliczony w cenę, choć bardzo skromny i przesiadką w Chivay). Po drodze kilka razy stawaliśmy, żeby podziwiać widoki, poobserwować stada flamingów lub dzikie wikunie, a przy dużej dozie szczęście uwiecznić je na fotografiach. Było wygodnie, relatywnie szybko i owocnie pod względem zdjęciowym :). Podróż 4M była na tyle mało wyczerpująca, że mieliśmy jeszcze siłę, aby wieczorem ruszyć na mały rekonesans Arequipy – bądź co bądź niezwykle urokliwego miasta. Tego samego wieczoru udało się tez upolować 1-dniową zorganizowaną wycieczkę do Kanionu Colca za zawrotna sumę 45 soli. Wszystko byłoby idealnie gdyby nie fakt, że należało wstać ok. 2.30 w nocy, aby o 3:00 wyruszyć spod hotelu. Godzina nieludzka, ale późniejsze, boskie widoki zrekompensowały wszystko. Jednym z tzw. must see podczas eksplorowania kanionu jest obserwacja żerujących kondorów ze słynnego punktu widokowego Mirador el Condor. Żałuję tylko jednego. Że nie zdecydowaliśmy się na dłuższy 2 lub 3 -dniowy treking po kanionie. Widoki z góry naprawdę zapierają dech, ale założę się, że przeprawa przez dolinę jest równie mocno emocjonująca. Oczywiście, jeśli jako bazę wypadową na trekking obierzemy sobie Chivay (tak zrobiła poznana po drodze para Polaków) to te 45 soli zostanie nam w kieszeni, ale jeśli ktoś planuje zwiedzić Arequipę to i tak musi wydać kilka soli na dojazd – wybór należy więc do was. My w cenie wycieczki mieliśmy także zapewnione śniadanie (choć najmarniejsze jakie jadłam w życiu), zwiedzanie Chivay oraz przewodnika, który nie dość, że bardzo ciekawie opowiadał, to zezwolił na kilka ponadprogramowych przystanków po drodze – a to, żeby móc podziwiać krajobrazy, a to, żeby pogłaskać alpakę, i tak w kółko. W Peru nie ma rzeczy, której nie warto uwiecznić na fotografii 🙂 Zmęczeni do granic możliwości wróciliśmy późnym wieczorem do Arequipy, aby w kolejnym słonecznym dniu oddać się błogiemu lenistwu w mieście, na które groźnie spogląda El Misti.

30

El Misti to andyjski wulkan górujący nad Arequipą, o wysokości 5822 m n.p.m. , jego ostatnia erupcja miała miejsce w 1784 r. Mimo że wysoko, sam trekking nie wymaga podobno specjalistycznych zdolności wspinaczkowych. Piszę podobno, bo niestety nasze plany zdobycia El Misti spaliły na panewce, ale dzięki temu jest okazja do powrotu w te urzekające regiony. Mnóstwo cennych informacji, zebranych w sieci przed wyjazdem, jak i na miejscu w lokalnych agencjach, poparte relacją z trekkingu osób poznanych w Peru, znajdziecie we wpisie – El Misti – zagadka rozwiązana.

12 20DSC_0224

Z racji planów zdobycia El Misti, mieliśmy spędzić w Arequipie kilka kolejnych dni. Okoliczności się zmieniły więc i plany musiały ulec zmianie 🙂 Na dworcu autobusowym Terrestre (łatwy dojazd collectivos z centrum miasta za 1 sola) wymieniliśmy bez problemów nasz zakupiony przez internet bilet na trasie Arequipa-Lima na bilet Arequipa-Ica na wcześniejszą datę. Oczywiście zwrotu różnicy kosztów już nie otrzymaliśmy 🙂 Nie wiem czy był w ogóle sens upominania się o to, w każdym razie w praktyce nie sprawdziliśmy 🙂 Sam dworzec jest dość duży i nie ma w nim stanowisk gdzie można kupić bilet na dowolnie wybrany kurs, obsługiwany przez konkretna firmę. Każdy przewoźnik ma swoje oddzielne stanowisko i czasem trzeba się nieźle naszukać zanim trafimy na właściwe. Poza tym na zwykłe, lokalne, nie turystyczne autobusy, całkowicie nie opłaca się kupować biletów przez internet. Cena na miejscu była 3 razy niższa, i oczywiście nie było żadnego problemu w wolnymi miejscówkami. Dodatkowo należy pamiętać, że wyjeżdżając z tego dworca należy uiścić ichniejszy podatek w wysokości chyba 2 soli – w specjalnej budce ustawionej na środku, tak, że ciężko jej nie zauważyć.

To właśnie tam, po raz pierwszy w Peru i po raz pierwszy w życiu spotkałam się w pobieraniem odcisków palców i filmowaniem każdego pasażera wsiadającego do autobusu. Mam nadzieję, że to w celach bezpieczeństwa, a nie żeby na przykład łatwiej było dokonać późniejszej identyfikacji 🙂

Do Ici dojechaliśmy z 4 godzinnym opóźnieniem, co i tak uważam za duży sukces. Po drodze stawaliśmy w niewiadomym celu chyba z 10 razy, ale najbardziej liczył się fakt, że dotarliśmy bezpiecznie do celu. A właściwie do półcelu 🙂 Naszym najgłówniejszym celem po wyjeździe z Arequipy był sandboarding – czyli surfowania po piaskowych wydmach. Aby tego doświadczyć należy odwiedzić Huacachinę. Znajduje się ona na środku pustyni w południowej części Peru (dla osób, które widzą pustynie po raz pierwszy widok będzie niezapomniany). Zbudowano ją wokół jeziora i dzisiaj zamieszkuje tam około 115 osób. Dojechać do Huacachiny jest bardzo prosto. Na dworcu autobusowym w Ica wsiadamy w taksówkę lub mototaxi i za 6-7 soli lądujemy po 15 minutach w oazie. Oprócz „suchego surfowania” ta malutka wioska ma do zaoferowania także adrenalinogenne przejażdżki tzw. buggies.  W wolnym tłumaczeniu tego słowa – robaczki – to takie trochę księżycowe pojazdy, których nadwozie to coś w rodzaju metalowego rusztowania (pojazd widziany oczami niezmotoryzowanej dziewczyny :)). W ramach wykupionej wycieczki, mkną takie pędraczki po wydmowych wzniesieniach aż głowa odskakuje, a babski wrzask niesie się daleko ponad horyzont 🙂 Przejażdżka warta każdego sola 🙂 Suma sumarum, za noc w hotelu z basenem i wykupioną w tymże hotelu 🙂 wycieczkę policzono nas 70 soli od osoby. Sama Huacachina to jeden wielki ośrodek wypoczynkowy. Oprócz hoteli, knajpek dla turystów, dyskotek, sklepiku i agencji turystycznych nic więcej tam nie ma. Ale dzięki bogatej infrastrukturze turystycznej bez problemu można się tam zatrzymać praktycznie zawsze, bez uprzedniej rezerwacji.

Kolejny dzień, kolejne wyzwania 🙂 Pobudka skoro świt i już pędzimy na Galapagos. Ale nie te ekwadorskie. My do tych dla ubogich 🙂  – czyli Islas Ballestas.

DSC_0577

 

Wyspy Islas Ballestas i Península de Paracas wchodzą w skład Reserva Nacional de Paracas najważniejszego na wybrzeżu Peru rezerwatu ptactwa i zwierząt morskich, który składa się z części lądowej półwyspu Paracas i wodnej. Paracas w języku Indian Keczua oznacza spadający z góry piasek czyli innymi słowy – burze piaskową. Z powodu jałowej gleby i specyficznego klimatu doliczono się tutaj zaledwie kilkudziesięciu gatunków roślin, m.in. kaktusów i orchidei. Sok niektórych kaktusów dawno temu używano jako środek halucynogenny. Mieszkały tu ludy Paracas z pobliskich okolic NAZCA znane z tajemniczych geoglifów ogromnych rozmiarów – różnych wzorów wyrytych w twardej ziemi.

Dlaczego Galapagos dla ubogich? Otóż chyba dlatego, że wyspy te mają porównywalnie bogatą w gatunki faunę, ale zwiedzanie ich nie powoduje tak dużego drenażu kieszeni 🙂 Coś na pewno w tym jest. Przejazd z Huacachiny do Paracas i wycieczka łódką na wyspy to koszt rzędu 45 soli plus 5 soli wstęp do parku (płatne na miejscu, na molo, podczas schodzenia do motorówki). Już na brzegu w Paracas przywitało nas stado ptaków głównie wiecznie głodnych pelikanów. Płynąc łodzią mijaliśmy  tajemniczy Kandelabr – słynny, także z pocztówek, znak w kształcie świecznika (w końcu to przecież okolice Nazca :)) Jeszcze nigdy nie widziałam z bliska tyle dzikich zwierząt w swoim naturalnym środowisku – czerwonaki, kormorany czerwononogie, głuptaki peruwiańskie, czarne pelikany, fregaty wielkie, albatrosy, pingwiny peruwiańskie, foki i królowie wysp – lwy morskie. Coś niesamowitego. Podobno w tamtych okolicach nigdy nie pada. Podczas naszego pobytu nie było inaczej, ale niebo miało wyjątkowo szary, smutny kolor. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek zwrócił na to uwagę. Tamtejsze zwierzęta całkowicie pochłaniały naszą uwagę.

Paracas jako miasto nie jest szczególnie ciekawe. Mała, typowo turystyczna mieścina nie ma raczej nic do zaoferowania, poza tym, ze służy jako baza wypadowa do zwiedzania rezerwatu. Nie zabawiliśmy tam więc długo. Zaraz na drugi dzień podjechaliśmy taksówką do Pisco i dalej do drogi wylotowej do stolicy i tak powoli, ale niestety nieubłaganie zbliżaliśmy się do kresu naszej wyprawy.

Droga do Limy z małymi przygodami po drodze była raczej przyjemna. W autobusie pełnym rdzennych Peruwiańczyków byliśmy swego rodzaju atrakcją, co do tej pory wydaje mi się dziwne. Przecież jest to kraj tak na wskroś turystyczny, że aż dziw bierze, że gringo może wzbudzać jeszcze jakiekolwiek zaciekawienie.

Przed przyjazdem do stolicy Peru słyszałam o niej różne opinie. Jedni twierdzili, że to duże, brzydkie i zatłoczone miasto, inni wprost przeciwnie. Było tego tak dużo, że już sama nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Pamiętacie może taką peruwiańską telenowelę Luz Maria ? 🙂 Akcja rozgrywa się głównie w Limie na początku XIX wieku. Kiedy znalazłam się na głównym placu miasta, Plaza de Armas, poczułam się jakby żywcem przeniesiona w tamte czasy. Spacer wzdłuż zabytkowych kamienic i kolonialnych kościołów to niesamowite przeżycie. Oprócz tego, jak to w dużym mieście, jest gwarno, kolorowo i tłoczno. Ale zawsze można się zrelaksować na czyściutkich plażach i zmierzyć  z prawdziwymi falami, a nie takimi z piasku – a tych na atlantyckim wybrzeżu Limy na pewno nie brakuje.

Taksówkę na lotnisko złapaliśmy na mieście (wbrew wszelakim radom, że bezpieczniej zamówić z korporacji, przez telefon za pośrednictwem hotelu, ok. 50 soli). Czas dojazdu z Miraflores – 1,5 h (korki, korki, korki), koszt – wszystkie pozostałe sole w ilości – 30 :). Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana 🙂

Peru to fascynujący kraj. I kolejny, do którego bardzo chcę wrócić.

 HOME

4 uwagi do wpisu “Peru & Boliwia 2013

  1. Wybieram się również na wycieczkę do Peru i Boliwii we wrześniu 2014 .Może porozmawiamy na Skaype o doświadczeniach. Pozdrawiam. Bardzo ciekawie opisałaś swoje wrażania.

    Polubienie

  2. Chciałam się spytac bo chyba nie doczytałam.. TY tak sama sobie podróżujesz??? Było bezpiecznie w Peru?? pytam, bo sama zastanawiam się nad wypadem tam.
    Pozdrawiam:)

    Polubienie

    • Akurat w Peru nie byłam sama, a w duecie, a przez tydzień nawet w kwartecie.
      Jednak nie miałabym problemu z tym, żeby pojechać akurat tam sama. Poza tym spotkałam w czasie tej podróży świetną Brytyjkę, która już od pół roku jeździła sama po Ameryce Płd. i bardzo sobie chwaliła. Oczywiście nie uniknęła drobnych kradzieży czy przekrętów, ale i tak mówiła, że warto 🙂
      Co do mnie to w ostatnim czasie coraz więcej wyjeżdżam sama i również bardzo to sobie chwalę. W listopadzie lecę do Chile i jakoś bardzo się nie boję 😉
      Byłam też w Chinach (nie wspominając Europy, ale to blisko i podobnie kulturowo) i to był jeden z moich najciekawszych wyjazdów. Nie miej za dużo wątpliwości. Po prostu jedź i bądź ostrożna 🙂

      Polubienie

Dodaj komentarz