USA 2014

DATA: 9.02.2014 – 23.02.2014

TRASA: Warszawa – Nowy Jork – West Palm Beach – Miami – Key West -Evergades – Naples – Tampa – Petersburg – Cape Canaveral – Jacksonville – Panama City – Pensacola – Mobile – Nowy Orlean – Nowy Jork – Warszawa

 

FLORYDA ROADTRIP

USA 2014

WPISY DOTYCZĄCE TEJ PODRÓŻY

1. Do trzech razy USA

2. Floryda & Luizjana – czyli jak zaoszczędzić na roadtripie

3. Tanie zwiedzanie Nowego Jorku – porównanie NYC PASS

4. 5 powodów, żeby odwiedzić Nowy Orlean

5. USA – start!

6. 24 godziny w Miami

7. 9 rzeczy, które można zrobić na Key West czyli idealny dzień w raju

8. Po’boy znaczy biedny chłopiec

9. 7 przekąsek z Nowego Jorku

10. Z której strony ugryźć Brooklyn Bridge?

11. Jak odnaleźć adres w Nowym Jorku?

12. Empire State Building vs Top of the Rock

13. Statua Wolności na 3 sposoby

14. Good morning Florida!

15. Darmowe atrakcje Miami

16. O tym, dlaczego lubię aligatory…

17. Na Tamiami

18. 6 sposobów na zwiedzanie Nowego Orleanu

19. Zakupoholik w Nowym Orleanie

20. 5 darmowych aplikacji, które uprzyjemnią spacer po Nowym Orleanie

21. Rozsmakuj się w NOLA

22. Kennedy Space Center – warto czy nie?

23. Jak dostać mandat na Florydzie?

24. Florydzkie informacje praktyczne

25. Nowoorleańskie informacje praktyczne

26. Nowojorskie informacje praktyczne

27. 10 najczęściej zadawanych pytań na temat Florydy

28. US 2014 – podsumowanie wyjazdu

 

RELACJA

Tegoroczny wyjazd do USA nie był, tak jak w poprzednich przypadkach, podróżą zaplanowaną i przemyślaną. Fantastyczna cena przelotu na wschodnie wybrzeże Ameryki zrobiła swoje i po kilku minutach od wyhaczenia promocji byłam posiadaczką biletu na trasie Warszawa-Nowy Jork-Warszawa za niebagatelna kwotę 150 euro!

E-ticket kupiony. Z chwilą naciśnięcia okienka ZAPŁAĆ na stronie norweskiej OTA (ang. Online Travel Agency) zapadła decyzja.  Początkowy szok i niedowierzanie szybko ustąpiły miejsca gorączkowej dyskusji na temat docelowego punktu podróży.

Nowy Jork i co dalej? Nie ma w tym przypadku jedynej słusznej odpowiedzi. USA to kraj-gigant. Można w nim spędzić wiele lat, a i tak się go nie pozna. Byłam już w Maine, New Hampshire, zwiedziłam także Wielkie Jabłko i opalałam się na Hawajach, a to przecież dopiero maleńki kawałek tego amerykańskiego tortu.

Tym razem przyszła kolej na Florydę. Sroga polska zima sprawiła, że na myśl o tym Słonecznym Stanie dostawałam skrzydeł niemal jak po wypiciu Redbulla. Plaża, palmy, parne powietrze, wiatr we włosach i brąz na skórze – nie miałam dość silnej woli, żeby odmówić sobie tych luksusów na rzecz chociażby Alaski (fenomenalnej, ale o tej porze roku zimnej jak królowa angielska). No i stało się. Kolejny zakup to bilet z Nowego Jorku na florydzkie wybrzeże w jedną stronę, a powrót do punktu wyjścia z Nowego Orleanu.

I w ten właśnie sposób rozpoczęła się moja kolejna amerykańska przygoda.

DSC_0900

PRZYLOT

Nie wdając się zbytnio w szczegóły samej podróży samolotem (żadnych turbulencji, wrzeszczących niemowląt, zawianych pasażerów ani innych tym podobnych przygód :) ) można chyba wysunąć przypuszczenie, że lwią część pasażerów w okolicy mojego fotela stanowiła całkiem spora brać fanatyków taniego latania :) Co kilka minut dolatywały mnie urywki rozmów współpasażerów dotyczących a to sposobów odstraszania pum w Patagonii, a to darmowego zwiedzania lodowców w Nowej Zelandii albo zabawy na irańskim weselu, na którym 60-ciu chłopa zostało położonych przez 2 flaszki wódki :) System rozrywki w liniach UNITED (skądinąd bardzo bogaty w nowości kinowe) w dużej mierze pozostał przeze mnie niewykorzystany. Zdaje się, że członkowie społeczności f4f są wszędzie :)

Na lotnisku NEWARK nieopodal NYC wylądowaliśmy o czasie i mimo, że do kolejnego lotu (do WEST PALM BEACH) pozostało jeszcze 5 godzin szybko udaliśmy się do okienka, przy którym całkiem przaśny Amerykanin łaskawie pozwalał (lub nie) utrudzonym podróżnym na przekroczenie wrót do raju.
Tym razem jechałam do USA z dwoma paszportami – jednym ważnym z aktualnym nazwiskiem, a drugim już pociętym, ale z ważna wizą. Oczywiście zabrałam ze sobą dokument potwierdzający zmianę nazwiska (akt małżeństwa po angielsku pobrany z USC), ale i tak wbrew wszelkim zasadom logicznego myślenia do ostatniej chwili zastanawiałam się czy najbliższe 2 tygodnie nie przyjdzie mi spędzić niczym damska wersja Toma Hanksa w „Terminalu”. Pan granicznik nawet nie zapytał o akt (wątpie czy w ogóle zauważył zmianę moich danych osobowych), rzucił jakiś dowcip o Polakach, powiedział, że lubi polskie zakonnice (cokolwiek mogło to oznaczać), zapytał gdzie jedziemy, wyraził zazdrość na wieść, że wybraliśmy Florydę i już nam machał łapką na do widzenia :) W tym momencie ucieczka od wschodnioeuropejskiej lutowej zimy stała się już rzeczywistością!!! W tak zwanym międzyczasie musieliśmy przejść przez (nie do końca przeze mnie zrozumianą) kontrole bagażu i tutaj zdarzył się zabawny epizodzik. Przy taśmie, na którą należało położyć bagaż rejestrowy zatrzymał nas Pan Celnik i zapytał gdzie są nasze pozostałe torby. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że mamy tylko plecaki (oba po 40 litrów) i nic więcej. Zdaje się, że średnio nam uwierzył, bo oboje zostaliśmy wezwani na kontrolę osobistą i dopiero po tak ciepłym przyjęciu (uściskom nie było końca :) ) mogliśmy w końcu iść na pierwszego amerykańskiego hamburgera. Wybór padł na Wendy’s.

FLORYDA PO RAZ PIERWSZY

Samolot z NEWARK do WEST PALM BEACH miał być podstawiony punktualnie o 16:50. I był, ale 5 godzin koczowania na lotnisku po locie transatlantyckim sprawiły, że byliśmy o krok od rozwodu. Zmęczenie, a do tego niestrawność po super tłustym fast foodzie zmieniła nas w chodzące zombie. Perspektywa wspaniałych wakacji wcale nie wydawała mi się wówczas tak bliska :) Teoretycznie mogliśmy wtedy ruszyć choć na chwilę do NYC, ale niezbyt dodatnia temperatura i szacunkowo godzinna podróż w jedną, a potem w drugą stronę skutecznie osłabiła nasz początkowy entuzjazm. Na szczęście jakoś dotrwaliśmy do godziny zero i w końcu znaleźliśmy się w kolejnej maszynie UNITED w rejsie na południe Stanów. Niestety z przyczyn bliżej nieznanych samolot wystartował dopiero 3 godziny po ustalonym czasie. Nie wiem co się wówczas działo, bo spałam snem sprawiedliwego i dopiero potężny wstrząs podczas lądowania wyrwał mnie z tego narkoleptycznego letargu.
Było już ok. 2:00 w nocy, ale cudownie ciepły zapach powietrza, słodki aromat kwiatów i szum palmowych liści wlał w moje trzewia więcej energii niż zgrzewka Redbulli :). Pozostawało tylko odebrać samochód z wypożyczalni i gnać do hotelu ile tylko koni w silniku.
Auto wypożyczyliśmy w Alamo (pierwszy raz z tej wypozyczalni), ale wszystko poszło bardzo sprawnie i szybko (jak na środek nocy). Poproszono nas o przejście na jeden z parkingów i wybranie dowolnego auta, które nam się spodoba :). Ponieważ jeszcze w Polsce celowaliśmy w FORDA MUSTANGA to wybór co do marki nie był trudny. Zagwozdkę mieliśmy dopiero przy kolorze :), ale zwyciężyła czerwień. I w ten oto sposób staliśmy się dumnymi posiadaczami (tylko na 9 dni, ale zawsze) jednego z najbardziej klasycznych aut Ameryki. Jak się pewnie domyślacie droga do hotelu (kilka km za WEST PALM BEACH) nie zajęła nam długo. Dowiedzieliśmy się też wtedy, że auto ma nałożoną blokadę na prędkość powyżej 200 km/h :)

DSC_0496

MIAMI

Floryda jest ogromna, a czasu nie mieliśmy za wiele, zwłaszcza na sen. Z założenia zaplanowałam ten wyjazd jako dość intensywny roadtrip po niemal całym stanie, bez zbędnego przesiadywania na plaży czy nerwowego zaliczania wszystkich pomniejszych atrakcji. Chcieliśmy zobaczyć Florydę w całej jej okazałości, poczynając od tropikalnego południa, przez nieco bardziej idyliczny (ale za to całkiem rozrywkowy) środkowy zachód, a skończywszy na lekko pragmatycznej północy. która momentami przywołuje na myśl kadry z serialu „Północ Południe” (jeśli go jeszcze pamiętacie :) ). Myślę, że w dużej mierze nam się to udało, choć odpoczynku w dosłownym znaczeniu tego słowa nie mieliśmy za dużo. Mimo wszystko było warto :)

W MIAMI spędziliśmy tylko jeden, ale za to bardzo intensywny dzień. Wjeżdżając do miasta samochodem najlepiej szybko poszukać wolnego parkingu i na nim zostawić auto, gdyż najbardziej znana część miasta czyli MIAMI BEACH z jej plażami i ciekawą architekturą jest w zasięgu przyjemnego spaceru.
Miami to w gruncie rzeczy drogie miasto. W sezonie (czyli naszą zimą) ciężko ustrzelić porządny nocleg za mniej niż 100 USD (choć nie twierdzę, że jest to niemożliwe), ale jest tez mnóstwo atrakcji całkowicie darmowych, a które zostawiają bezcenne wspomnienia. Są to oczywiście cudownie białe plaże, wspaniała architektura (art deco oraz stylizowana kolonialna zabudowa), wiele darmowych muzeów oraz przede wszystkim super intensywne życie nocne. Z tego wszystkiego w naszym menu zabrakło tylko drinka w jednej z tamtejszych imprezowni, ale na noc trzeba było wracać do hotelu poza miastem i rano znów ruszać w drogę. Zarówno przy wjeździe jak i przy wyjeździe z MIAMI mogliśmy podziwiać niesamowita panoramę miasta. Jest naprawdę pocztówko-fotogeniczna. Jeśli ktokolwiek z Was oglądał „Miami Vice” to wiecie o czym mówię :)

DSC_0034 DSC_0141 DSC_0175 DSC_0191

FLORIDA KEYS

Kolejny dzień to wczesna pobudka, szybkie pakowanie, amerykańskie śniadanie w hotelu i trasa prosto do raju.
FLORIDA KEYS, bo tam zmierzaliśmy, to archipelag obejmujący około 1700 wysepek koralowych tworzących łańcuch o długości 240 km. Najbardziej znana wyspa Key West jest położona ok. 140 km na północ od Kuby czyli teoretycznie przy dobrej pogodzie powinna być stamtąd widoczna ojczyzna Fidela.
Poszczególne skrawki lądu połączone są ze sobą długim jak włoski makaron mostem zwanym Seven Miles Bridge. Pokonanie całej trasy zajmuje w zależności od liczby przystanków po drodze średnio 3-4 godziny. Nam zajęło niemal 5 🙂 Nie dlatego, że późno wstaliśmy, albo że poruszaliśmy się niczym L-ka podczas nauki, ani że pomyliliśmy trasę. To wszystko przez urodę okolicznych zatoczek i niesamowicie chilloutowy klimat tego miejsca. Sam most nie zjeżył mi z zachwytu włosów na głowie – ot zwykła asfaltowa mini-autostrada z betonową osłoną ratującą przed upadkiem do oceanu. Za to sukcesywnie mijane wysepki to jest to co chciałabym zapamiętać z KEY WEST na dłużej. Choć widziałam wiele miejsc na Florydzie (równie pięknych, co mało znanych szerszej gawiedzi), ten maleńki archipelag ma w sobie taki niespotykany luz i atmosferę wiecznych wakacji. Wszędzie gdzie okiem sięgnąć letnie, bajecznie kolorowe domki, skąpo odziane niewiasty i ich muskularni bojfrendzi, setki desek surfingowych poupychanych w autach, wystających z okien i luzem rozrzuconych na trawie. Palmy, szum oceanu i sklepy ze sprzętem nurkowym – tak w skrócie wygląda krajobraz archipelagu. Sielsko, ale z pewnością nie anielsko, natomiast zdecydowanie rozrywkowo 🙂
Kiedy dotarliśmy do najbardziej na południe wysuniętego punktu USA zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie (po odstaniu w kilkunastominutowej! kolejce) i żeby nie tracić czasu od razu ruszyliśmy na rekonesans KEY WEST. W ramach krótkiego spaceru zobaczyliśmy kolonialne budynki historycznej części wyspy, odwiedziliśmy dom Hemingway’a, który teraz jest przerobiony na muzeum i obejrzeliśmy jeden z najlepszych zachodów słońca w naszym życiu.
Powrót do hotelu trwał zdecydowanie krócej, ale sama podróż była o wiele bardziej męcząca. W ten oto sposób, ledwo żywi z namiaru wrażeń, zakończyliśmy kolejny dzień na Florydzie.

DSC_0233 DSC_0238 DSC_0246 DSC_0248 DSC_0266 DSC_0269 DSC_0277 DSC_0280

FARMA ALIGATORÓW

Następny dzień na Florydzie to kolejna porcja wrażeń, ale tym razem nieco innego typu. Kierując się na północny-zachód zrobiliśmy zupełnie nieplanowany przystanek na okolicznej farmie aligatorów w niedalekim Homestead. Co prawda, mieliśmy w planach zobaczyć ten symbol Florydy, ale niekoniecznie hodowlany:) Mimo tego był to jeden z najciekawszych punktów całej naszej podróży. Oprócz samej hodowli aligatorów (od wylęgu aż do dorosłości) mieliśmy okazję zobaczyć kilka fajnych show z tymi zwierzakami (w stylu pracownik farmy wkłada gadowi rękę do pyska lub karmi go kurczakiem), a nawet potrzymać takiego (oczywiście baby gator :) ) na rękach. Swoją drogą małe aligatorki są niesamowicie miłe w dotyku i mają przezabawny wyraz, że tak się wyrażę – twarzy :). Oprócz tego braliśmy udział w pokazie z wężami, uczyliśmy papugi polskich słów (nie takich jak myślicie) i na deser popłynęliśmy na bagna słynną amfibią :) Kto będzie miał okazję radzę skorzystać z takiej przejażdżki. Utrata słuchu na kilka godzin gwarantowana, ale za to poziom adrenaliny wzrasta do granic możliwości.
Wyjeżdżając z Homestead zrobiliśmy krótki przystanek na obiad i nieświadomi niczego zamówiliśmy jedno z dań szefa kuchni w przydrożnym barze. Dopiero po fakcie zorientowaliśmy się, że właśnie po raz pierwszy skosztowaliśmy aligatora i jako antyfanka (ale nie wegetarianka) wszelkiego rodzaju mięsa (oprócz kurczaka) muszę przyznać, że było fantastyczne – mięciutkie, pozbawione jakiegokolwiek tłuszczu czy żyłek, pachnące i po prostu rozpływające się w ustach :)

GATOR AMFIBIA

EVERGLADES NATIONAL PARK

Jeszcze tego samego dnia, kierując się dalej na północ wstąpiliśmy dosłownie „na chwilę” do Parku Narodowego Everglades. Atmosfera tego miejsca jest niesamowita. Pomijam już fakt, że to prawdziwy raj dla ornitologów i wszystkich innych żywo zainteresowanych tematem okolicznej fauny i flory. Bagna Everglades to miejsce, obok którego ciężko przejść obojętnie. Może się podobać, albo wręcz przeciwnie. Dla mnie natomiast zawsze pozostanie synonimem idealnej wręcz scenerii dla horroru :) Ogromne połacie niezamieszkałego terenu, tysiące nagich, bezlistnych drzew, morze brunatnej trawy, granatowo-stalowe niebo i wszechogarniająca cisza :) Ciężko zwerbalizować otaczającą to miejsce aurę, ale z pewnością warto jej doświadczyć na własnej skórze.
Z PN Everglades wiąże się zabawna (choć wtedy wcale się taka nie wydawała) historia. Stałam sobie spokojnie nad brzegiem jednego z tamtejszych jezior i próbowałam sfotografować pływającą po powierzchni korę drzewa. Nie zastanawiajcie się czemu. Czasem po prostu robię zupełnie bezsensowne rzeczy i nie ma na to żadnego logicznego wytłumaczenia :). Kiedy znalazłam się w odległości mniej więcej pół metra od mojej „modelki”, kora otworzyła paszczę i dość głośnio nią klapnęła! A później łypnęła połyskującym okiem i ponownie zamarła w bezruchu. Nie muszę chyba mówić, że ja z kolei nabrałam prędkości światła. W jednej sekundzie znalazłam się po drugiej stronie trawnika i gdyby nie gruby pień, o który się potknęłam, pewnie biegłabym tak jeszcze długo :). Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież gdyby szanowny aligator z jeziora miał ochotę na przekąskę to nie miałabym czym tak szybko przebierać. Tym wesołym akcentem zakończyliśmy kilkugodzinny objazd Everglades i ruszyliśmy w stronę Fort Myers.
Droga była długa i dość monotonna, ale zahaczyliśmy na trasie o kilka outletów i poziom dobrego humoru wzrósł o kilka poziomów :)
Niestety wieczorna aura nam nie sprzyjała. W Fort Myers jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że praktycznie w całym mieście (nie takim znów dużym) nie ma praktycznie ani jednego wolnego pokoju! Te kilka, które jeszcze zostało kosztowało od 200 USD wzwyż na noc, więc nawet nie wzięliśmy ich pod uwagę. Miła pani w recepcji jednego z moteli wyjaśniła, że z powodu bardzo srogiej zimy Amerykanie z północy odwiedzają masowo Florydę, aby zaznać choć trochę ciepła. Na szczęście okazało się, że jej siostra prowadzi niewielki hotel na trasie z Fort Myers do Naples i tam są jeszcze wolne miejsca za 100 USD/noc. Podziękowaliśmy za informację i już byliśmy w drodze. Hotel, do którego nas skierowano to długi, 2-piętrowy budynek z rzędem pokoi, zupełnie nie warty swojej ceny, ale za to z typowym dla filmów drogi klimatem :).
Kolejny dzień za nami.

DSC_0504

DSC_0519

DSC_0564

6 uwag do wpisu “USA 2014

  1. Pingback: Taka ze mnie powsinoga czyli podróżnicze podsumowanie 2014 roku | TRAVELERKA

Dodaj komentarz